Pan Stanisław – wywiad

Wywiad z Panem Stanisławem Lasoniem (1917-2005) został przeprowadzony w roku 2004, gdy był jeszcze dobrego zdrowia. Podane w nim daty i wydarzenia nie zostały zweryfikowane i poprawione ? zawierzyliśmy pamięci, chwilami naprawdę zdumiewającej, Pana Stanisława. Nie zmienialiśmy także stylu Jego wypowiedzi, aby pozostał charakterystyczny rys Jego przekazu. Wszyscy, a zwłaszcza Ci, którzy mieli szczęście, aby Go spotkać, będą mieli szansę odkrycia na nowo Jego skomplikowanych losów. xWS i xWK

st1

Ks. Włodzimierz Skoczny: Panie Stanisławie, gdy Ojciec Święty był w Wadowicach, stwierdził, że ?tutaj wszystko się zaczęło?. Gdzie znajduje się miejsce, w którym dla Pana ?wszystko się zaczęło?

Pan Stanisław Lasoń: To miałbym opowiadać całe życie?

WS: Prosimy, Panie Stanisławie! Jest Pan wśród nas każdego dnia, a tak niewiele o Panu wiemy.

SL: Całe życie, to nie, ? bo musiał bym się bardzo wstydzić? Urodziłem się we Lwowie w 1917 roku. Byłem już ostatnim dzieckiem w rodzinie. Mój ojciec w niewyjaśnionych okolicznościach po prostu na ulicy gdzieś upadł i właściwie umarł, gdy miałem półtora roku. A ponieważ rodzina cała pochodziła spod Krakowa, mama mieszkała w Wołowicach, koło Czernichowa pod Krakowem, więc po śmierci ojca matka przeniosła się z powrotem do Krakowa, dostała jakąś pracę w hotelu Saskim jako prowadząca kawiarnię w tym hotelu, a mnie niestety dali do żłóbka, bo w tych warunkach matce byłoby za ciężko bym przy niej był. Dali mnie więc do żłobka w Kalwarii Zebrzydowskiej. Z dzieciństwa pamiętam tylko drugie miejsce mojego pobytu w żłóbku Dzieciątka Jezus w Krakowie na ulicy Krowoderskiej pod 71 numerem. To już tam pamiętam, jak huśtałem się na huśtawce, przy wejściu na plac przed budynkiem. Potem, gdy skończyłem 6 lat, matka się postarała, że zabrano mnie do Zakładu Księdza Siemaszki w Czernej, tj. 3 kilometry od Krzeszowic, ale tam chorowałem na oczy, na jaglicę. Zawsze mi mama mówiła, że bardzo dużo płakałem, że stale płakałem. A że brudnym rękami tarłem oczy, to przyplątała się jaglica. To też pamiętam jak w tym Zakładzie leczyli mnie przez to, że palcami otwierali powieki i kłuli jakimiś igłami, pewnie te zarazki? Bardzo musiałem się dużo napłakać.

Pamiętam jeszcze z Zakładu w Witkowicach, jak przyjeżdżał ze Mszą świętą ks. Jan Lorek [późniejszy biskup], albo czasem inny jakiś ksiądz. Nie wiem dlaczego, ale zawsze bardzo radośnie biegłem za samochodem, albo najpierw za bryczką,? w każdym razie pamiętam, że w końcu jak mnie wypisali już z tego Zakładu w Witkowcach, to wróciłem do Czernej i tam kończyłem 1, 2, 3, i 4 klasę podstawową. Na piątą klasę przenieśli mnie do Krakowa, też do Zakładu Księdza Siemaszki na ulicę Długą. Z tego pobytu pamiętam tylko, że na końcu roku okazałem się bardzo niedobry, bo książki, które miałem, a zwłaszcza Biblię, poszedłem sprzedać do jakiegoś Żyda, a z tego powodu ks. Lorek dał mi porządnie kilka uderzeń jakąś trzcinką.

Przez szóstą klasę już nie mogłem w tym zakładzie przebywać, bo otworzyli nowy zakład na Prądniku Białym obok szpitala Narutowicza, a ponieważ w nocy się wciąż moczyłem, to oddano mnie do mamy, która mieszkała z moją siostrą na Osiedlu Oficerskim, w kilku miejscach, bo chodziło o to, by jak najtańsze lokum było.

st3

Szóstą klasę rozpocząłem w szkole św. Mikołaja przy ulicy Lubomirskiego, ale nie dokończyłem tej klasy, bo mama przerwała naukę i oddała mnie do krawca, abym się uczył. Ten krawiec miał swój warsztat przy ulicy Szpitalnej, ? dzisiaj jest tam jakaś księgarnia. To było od maja, ale dali mi świadectwo, tak jakbym skończył rok. Praktykowałem u tego krawca do grudnia, w tym czasie moja matka z siostrą postarały się by przenieść mnie do Warszawy, do sierocińca im. Marszałka Piłsudskiego. To był taki sierociniec pod przełożonymi wojskowymi, dla takich dzieci, które były albo kalekami, albo nie miały rodziców. Tam skończyłem 7 klasę, w tym sierocińcu. Potem rok cały zmarnowałem, bo nie wiedziałem jak dalej kształcić się, co dalej robić. Tak psim swędem poszedłem z innymi kolegami z tego sierocińca do Szkoły Kolejowej, tzw. Na Bródnie, ale ponieważ byłem nieobeznany z tym kierunkiem nauki, to zmarnowałem cały ten rok.

W międzyczasie pobytu w Sierocińcu zapoznałem się z kucharkami, które podsuwały mi różne żywoty świętych i ja się tak tym przejąłem, że chciałem iść do jakiegoś zgromadzenia i kierownictwo sierocińca pomogło mi skontaktować się z Pallotynami. Oni mnie przyjęli na takiego postulanta do Ołtarzewa koło Warszawy. Miałem wtedy z 16 lat.

Po roku pobytu odesłali mnie już do nowicjatu do Nakła nad Notecią. Tam mi się znowu nie powiodło. Przerwałem dalszy pobyt, bo okazałam się za swawolny? Robiłem gdzie mi kazali, czy to w kuchni czy w ogrodzie, ? a ja kiedyś wylałem zupę, bo mi się wydawało, że ona jest jakaś brudna, czy coś, ? i z tego powodu wróciłem do matki, do Krakowa. To był chyba kwiecień i do września byłem u matki. Potem matka mnie dała do Zakładu Salezjańskiego na Rakowieckiej, naprzeciwko Karmelitów, żebym się kształcił na szewca. Mówiła: ?nie chciałeś być krawcem, to będziesz szewcem?. No i po trzech latach praktyki, już jako wyzwolony czeladnik byłem do samej wojny w tym Zakładzie ? Ale w międzyczasie zgłosiłem się do Księży Salezjanów i zostałem przyjęty.

A tu się wojna zaczęła i 15 września miał być zjazd wszystkich w Czerwińsku nad Wisłą. 15 sierpnia zaczął się już nowicjat, ale nie trwał długo, bo za dwa tygodnie wojna wybuchła. Zwinęliśmy cały klasztor. Zaczęła się wędrówka. Mieliśmy zamiar dojść do jakiegoś majątku na wschodzie Polski, bo tam Salezjanie uważali, że będzie najspokojniej przetrwać wojnę. Nocami żeśmy szli i odpoczywali po różnych wsiach, to okazało się, że w Sokołowie Podlaskim, że pobędziemy dłużej, przyszliśmy w sobotę pod wieczór, ale przełożeni zdecydowali, że musimy iść dalej, na noc z niedzieli na poniedziałek. Byliśmy już w Drohiczynie na Bugiem i dalej szliśmy na wschód, a wojsko polskie szło tak jakby na Warszawę no i zainteresowali się wtedy taką grupą, bo było nas około 60 osób i poradzili, żeby nie iść dalej bo na Miałkini została przerwana linia obrony. No to myśmy się też wrócili, poszliśmy do najbliższego lasu no i zaczęła się wędrówka.

Księża mówili, że już nie ma widoku na to, żebyśmy tak gromadą szli, więc niech po dwóch, trzech, klerycy niech sobie idą gdzie kto będzie mógł. Jeden z kolegów zabrał mnie i poszliśmy razem na Międzyrzecz Podlaski, od Sokołowa Podlaskiego na południe, na Lublin, tam miał swoja rodzinę. Tam przyszliśmy w poniedziałek i jego rodzice powynosili wszystko z domu, bo obawiali się jakiś pożarów, bo w kilku miejscach tam się paliło, wojska było bardzo dużo, pościeli na słomie, i poszliśmy spać. Potem on mnie obudził, żebyśmy szli dalej, ale ja już byłem tak zmordowany, miałem odparzone nogi, że nawet w butach nie mogłem chodzić, tak mnie wszystko bolało i z tym kolegom się pożegnałem i do jakiejś wsi trafiłem. To był Wąsocz. Jak tylko lasy minęły i ukazała się ta wieś ja zacząłem chodzić od chaty do chaty i przyjęła mnie jakaś rodzin, która też miała swego syna, jako wychowanka u Salezjanów w Kołomyi no i zaopiekowała się mną, ale gdy położyłem się aby spać to spałem cały dzień, dopiero na drugi, przed południem się obudziłem i zaprowadził mnie chłopaczek z tej rodziny do pani Karoliny, która miała swe gospodarstwo tak trochę od wsi, na tzw. Kolonii, Kolonia Mokre i oni mnie tam utrzymywali od 12 września 1939. Miesiąc czasu odpoczywałem u nich, ale po miesiącu postanowiłem wrócić do nowicjatu do Czerwińska i w ciągu dnia szedłem do 50 kilometrów i szukałem noclegu, nawet raz to do jakiś Żydów trafiłem, ale przyjęli mnie jak nic. Ostatnia noc była w Legionowie, na drugi dzień byłem już w nowicjacie. Okazało się, że wróciło już 30 i księża planowali od połowy listopada, od uroczystości św. Stanisława rozpoczęcie nowicjatu. Na niewiele to się zdało, bo się tak złożyło, że jak wróciłem 12 października do Czerwińska, to 21 listopada przyjechali Niemcy, którzy widocznie wszystko o nas wiedzieli i dali nam kilka minut czasu, żeby zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i odwieźli nas do Jabłonnej pod Warszawą.

W ten sposób straciłem kontakt ze Salezjanami, ale nie całkiem, tzn. przykazali nam, żeby nie wracać, bo tereny te były przyłączone do Rzeszy, więc wróciłem do Warszawy, do mamy bo gdy siostra wyszła za mąż za warszawiaka, to on pracował na kolei węglowej i dostał mieszkanie w Bydgoszczy, ale gdy wojna nastała to uciekli z Bydgoszczy dla bezpieczeństwa do Warszawy. Tam jeszcze odwiedziłem mamę. Ale co dalej robić? Postanowiłem wrócić do tych na Podlasie. Siadłem na pociąg, który mnie zawiózł w nocy do Białej Podlaskiej i jak się widno zrobiło, to poszedłem do Rososza, to było jakiejś 30 km drogi. Oni mnie chętnie przyjęli, tak że gdzieś 27 listopada do nich wróciłem . Przebywałem tam u nich aż do lutego. W międzyczasie na trzech Króli, pojechałem z proboszczem saniami do Salezjanów i tam dałem im adres. Na ten adres oni przysłali wiadomość, żebym wrócił do Krakowa, do Salezjanów, na Łosiówkę. W sam Popielec, ? 12 lutego byłem na miejscu, zgłosiłem się do Prowincjała, który mnie skierował na Łosiówkę. Tam cały rok przebyłem. W międzyczasie Niemcy zaaresztowali bardzo dużo księży, na parafiach i w Seminarium. To byli starsi kapłani, do Oświęcimia ich zabrali. Ja zdecydowałem się wystąpić od Salezjanów. Poszedłem mieszkać do mojej ciotki na ul. Kątową, potem zgłosiłem się do pracy do majstra szewskiego na ul św. Tomasza, ale mnie się widziało, że w fabryce obuwia mi będzie lepiej, że nie będzie taka uciążliwa robota i po dwóch miesiącach, jakoś w okolicach Bożego Narodzenia wymówiłem pracę u majstra i poszedłem do Fabryki Obuwia na ul Sołtyka. To była Fabryka pożydowska, ale teraz był tam Niemiec. Przyjęli mnie chętnie, ale gdy był okazja w 44 roku, że gdy Niemcy zaczęli uciekać i Rosjanie nadchodzili a ja zmieniłem wcześniej mieszkanie z ul. Kątowej na Siostry Duchaczki. One mnie przyjęły za poleceniem ks. Blusiewicza, Salezjanina, któremu podlegałem. On zajmował się biednym rodzinami i ja byłem przy chłopcach, którzy chodzili po?by przygotowywać

Gdy Niemcy zaczęli uciekać z Krakowa 18 stycznia, to ja się zgłosiłem do pracy. Poszedłem do ks. Prokuratora Jana Nowaka, on mnie przyjmował do pracy, z tym, że pracowałem od 1 lutego.

WS: W tym Seminarium? Gdzie się ono wtedy znajdowało?

SL: W 1944 roku Seminarium było wyrzucane bodajże 5 razy ? do Bernardynów, do Augustynów, do Paulinów, do domu studenckiego na Placu Sikorskiego (obecnie), stamtąd, z Placu Jabłonowskich Niemcy przenieśli Seminarium do Duchaczek, no i potem mnie tam też dali miejsce na trzecim piętrze w tym klasztorku. Jak Niemcy uciekli to księża zaraz zdecydowali się przyjść. Ktoś dał znać, że w Seminarium się pali. Rzeczywiście z soboty na niedzielę podpalił ktoś kaplicę i jak rano przyszli księża, to wszystko było wypalone. Tynki poodlatywały. Z podłogi kawałka drzewa nie było, tak się wszystko popaliło. W jednym miejscu przy zakrystii stał fortepian, drzwi były inaczej,?

WS: To znaczy, że w kaplicy co się znajdowało?

SL: Niemcy zrobili tam jakieś kasyno, to samo zrobili na parterze. Jak uciekli Niemcy, to księża mnie poprosili bym przyszedł tutaj i zrobił co potrzeba. Ludzie okoliczni przychodzili i rabowali cały budynek. Ks. Nowakowi chodziło o to, by zabezpieczyć kotłownię bo były silne mrozy i obawiali się popękania kaloryferów, do którego zresztą doszło. Okazało się, że gdy próbowałem spuścić wodę z kotła nie mogłem tego zrobić. To spowodowało, że kaloryfery popękały w różnych miejscach. Poszliśmy potem do kuchni. Tam w olbrzymim kotle był porzucony cały udziec. To miałem polecone, by zakopać, w tym miejscu mniej więcej, gdzie teraz są garaże. Poza tym zniszczenie było takie, ze ludzie powykradali zamki z drzwi, szyby potłukli, a nie potłuczone zabierali ze sobą całe okna, kontakty, Został jedne wielki śmietnik. Gdy w którejś z sal były sienniki ze słomą, to słomę wypatroszyli, a sienniki zabrali. Pełno było przy tej okazji broni, amunicji do karabinów, ale i kilka takich płaskich ?talerzy? ? min, które zostały w portierni i musieliśmy to wszystko usuwać do garażu. Cały garaż, od Bernardynów po szkołę, cały mur to też Niemcy zrobili i do dziś jeszcze jest zbiornik na benzynę na podwórzu, bo tuż pod schodami była pompa do brania benzyny. Zaczęły przychodzić Siostry ze Szpitalnej, na kilka godzin, klerycy, sprzątali w całym budynku. Ja też byłem w tym zaangażowany. Pamiętam, że w jednym miejscu, gdzie mieliśmy naskładane dużo amunicji, na okienku leżało sobie coś podobnego do długopisu. Ja to wziąłem w rękę, ale wyrzuciłem na kupę amunicji i wtedy nastąpił wybuch ? zranił mi kolano. Chłopaczek tu ze mną jakiś był i jego tez trochę skaleczyło. Ale nic się większego nie stało.

Potem zaczęło przyjeżdżać wojsko ? najpierw rosyjskie, i nie można było zamieszkać przy tym bałaganie, potem polskie wojsko, zatrzymywali się po kilka dni by jechać potem na zachód. Ale Siostry zrobiły taki porządek, że w kwietniu, przed świętami wielkanocnymi przyjechało dużo samochodów. Myśmy sądzili, że już da się zamieszkać po tych sprzątaniach Sióstr i w sobotę księża z ulicy Szpitalnej przewieźli łóżka, stoliki nocne, żeby tu już mieszkać. Miało być coś 11 kleryków, ?nie pamiętam dokładnie. Na drugi dzień, jak oni poszli na ul. Szpitalną, bo tam były jakieś święcenia, to ja jeszcze spałem tutaj, dosyć późno się obudziłem i usłyszałem wielki rumor ? okazał się, że jacyś Rosjanie weszli przez podwórze, bo nie było zamknięcia i zaczęli ? Przyjechało ich bardzo dużo i jakiś major mi coś mi mówił ?. Szybko poszedłem na Szpitalną, a tam ksiądz w konfesjonale siedzi i ja mu mówię, że przyjechali zabrać budynek na szpital. To wszystko wnosili ? Po święceniach przyszedł późniejszy ks. bp Czajka, aby rozmawiać z majorem, ale nic się nie dało zrobić. Oni dostali tu przydział i dopiero później zrobili spis, ? dobrze, że mogliśmy z powrotem zabrać łóżka na Szpitalną. Na rok czasu był tu szpital.

Dopiero w lutym następnego roku oddali budynek, choć zostało jeszcze kilku tzw. rehabilitantów, którzy mieszkali tutaj. Niby budynek oddali, ale kombinowali tak, by zabrać co się tyko da ? łóżka żelazne, klamki, – wynosili to na ulicę Koletek i tam sprzedawali za byle co. Dopiero jak się ten major wyniósł ze szpitalem, to dopiero od kwietnia przyjechali tu wszyscy i zaczął się normalny rok. To był kwiecień 1946 rok.

WK: Czy Rosjanie bardzo zniszczyli budynek?

SL: Budynek jako taki nie był zniszczony, tylko że wszystko, co dało się wynieść to zginęło. Sufit w kaplicy był cały czas, tylko cały tynk poodpadał i z filarów i ścian. Dużo gruzu tam było. Przebudowę zrobili o tyle, że szykowali się do obrony. Wszystkie okna na parterze były zamurowane przez Niemców. Przy bramie wjazdowej był taki schron. Kombinowali, że przez okienka można było wyskoczyć, by bronić się czy atakować kogoś. Gdy Rosjanie przechodzili przez Kraków 18 stycznia, to podobno zabili jeszcze tutaj dwóch Niemców, co pilnowali schronu i w ogrodzie Bernardynów zostali pochowani.

Od tamtego czasu zamieszkałem tu na stałe, wcześniej próbowałem pilnować na furcie, ale już w pierwszą noc ja tu spałem, a na drugim łóżku Rosjanian z jakąś babą, więc następnie uciekłem na Szpitalną i czekałem aż się wyniosą.

WS: Ten wybuch, o którym Pan wspomniał to była podobno bardzo poważna sprawa, bo całe Seminarium mogło wylecieć w powietrze, razem z Panem Stasiem.

SL: O tak, mogło tak być, ale zawiadamialiśmy zawsze wojskowych, oni przyjeżdżali i zabierali z garażu te wszystkie niedopały. Całe szczęście, bo zwłaszcza te duże miny gdyby wybuchły? A Niemcy to wszystko mieli do wysadzenia, ale nie zdążyli, bo widać jak nawet udziec został w kuchni, gotowy do spożycia. Obok Seminarium była wywieszka, że zabrania się tędy przechodzenia Żydom. Mieli tu Kancelarię bardzo rozbudowaną, bo to bronili Franka na Wawelu, jak było coś nie w porządku, to tu przyprowadzali rożnych ludzi.

WS: A powojenne czasy?

SL: Wiem, że tylko zmieniali się rektorzy. Ks. bp Kubina ich mianował. Najpierw Ksiądz Grzybek przyszedł jako prokurator, ks. Magott jako rektor,? Też mam niedobre wspomnienie, ?bo ktoś przyszedł do okienka, pewnie jakiś biedak, i ja poszedłem do ks. Grzybka o tym powiedzieć, że obcy człowiek coś chce. Ks. Grzybek gościł wtedy u siebie tego ruskiego majora, co prowadził ten szpital i gdy ksiądz wyszedł to major mu ukradł mu pieniądze, które miał przygotowane. Potem ks. Grzybek narzekał, że niepotrzebnie go wołam, że stracił kilkaset złotych.

WS: A stalinowskie czasy jak wyglądały?

SL: Wiem tylko, że był tutaj taki kleryk Żak, który był jakimś szpiclem, czy coś, ?bo jak ktoś wychodził z banku to był podobno obserwatorem, dającym znak chusteczką, że można obrabować. Został wywalony z Seminarium. Ja robiłem co mogłem, meldunki załatwiałem, księża się stale zmieniali.

W 1957 zdecydowałem się wstąpić do Seminarium i spróbować, jak to będzie z tą moją nauką. Znowu ks. Nowak mnie przyjmował, który był wtedy rektorem tutaj. Od 57 roku, ale mówiłem, że nie jestem bardzo pewny siebie, bo właściwie ? przedtem ks. Grzybek zaczął mnie posyłać do szkoły dokształcającej i za dwa lata zrobiłem małą maturę a za drugie dwa dużą maturę. Na podstawie tych matur zostałem tu przyjęty, ale ja o tyle byłem niezadowolony z tego, że wszyscy w szkole szli mi na rękę, bo ja to trochę ze światłem robiłem w szkole no i miałem dobrą opinię. Ale okazało się, że nie daję rady. Najgorzej było z łaciną. Pan Górski był bardzo skrupulatny i ja uczyłem się tylko tej łaciny i okazało się, że innych przedmiotów nie mogłem się uczyć, bo nie miałem książek, ani zapisków, i to mnie zniechęciło i po trzech latach, miałem już sutannę, zrezygnowałem z dalszej nauki. Żal mi było ks. Nowaka, bo on był umierający, jak go zabrali do szpitala to już nie wrócił.

WS: Rektorzy się zmieniali, a Pan Stasiu trwał. Jak Pan wspomina tych Rektorów?

SL: Ja wszystkich dobrze wspominam. Nie miałem z nikim żadnych konfliktów, co mogłem to robiłem.

WS: A jak Pana wspomina innych pracowników Seminarium, np. pana Józefka ?

SL: Nieraz żeśmy się o coś pokłócili, ale ja zawsze miałem szacunek do Pana Józefa. Siostra Grzegorza, ?bardzo dobra.

Ks. Wojciech Kowalski: A ilu was było w rodzinie?

SL: Trzech: Aleksander, najstarszy, urodził się we Wiedniu, bo ojciec mój, jako obywatel miasta Podgórza, które było osobnym wtedy miastem, budowanym na życzenie władz Austriackich, cesarza Franciszka. Mój ojciec był taki antysemita, nie lubił Żydów, i podczas jakiejś wielkiej uroczystości w bożnicy był gdzieś ukryty i wypowiedział słowa bardzo obraźliwe dla Żydów. Siostra mi to opowiadała. Żydzi spowodowali, że musiał wyjechać, i pojechał do Wiednia. Tam spotkał się z moją mamą, która już z Czernichowa tam pojechała. Tam ojciec wziął ślub z mamą i pierwszym ich synem był właśnie Aleksander. To był 1908. Pięć lat później urodziła się moja Siostra Joanna. Ona żyje w Warszawie, 90 lat ma. Była tutaj w Seminarium nawet we wrześniu. Ona jest z 1912 rocznika i urodziła się we Lwowie i ja we Lwowie.

WS: Tatuś miał coś z wojskiem wspólnego?

SL: Tak, miał trzy gwiazdki. Pracował jako wojskowy.

WS: Pamiętamy, że na furcie dzieci nazywały Pana ?bratem Stanisławem??

SL: Ja zawsze odnosiłem się do ludzi życzliwie ?.

st2